|
|
W Krakowie na Brackiej padał deszcz. We Wrocławiu na Wystawowej padały gromkie brawa, a na końcu były nawet owacje na stojąco. Wszystko to za sprawą długo oczekiwanego koncertu Grzegorza Turnaua, który odbył się 6 kwietnia w Wytwórni Filmów Fabularnych.
Wnętrze WFF przywitało zgromadzonych gości iście festiwalowym wystrojem – przyćmione światło, scena, na której można by pomyśleć zaraz zagra orkiestra i tylko temperatura niezbyt sprzyjająca. Jak to zgrabnie ujął bohater wieczoru - „ zimno jak w piekle”. Koncert miał się odbyć jeszcze podczas Przeglądu Piosenki Studenckiej 31. marca, ale z powodu choroby p. Turnaua przełożono go o tydzień. Oczekiwanie miało w tym przypadku wymiar podwójny, jednak miłośnicy talentu i osoby Grzegorza Turnaua nie zawiedli i widownia wypełniła się jeszcze na długo przed planowaną na rozpoczęcie godziną 20.00.
Wkraczających na scenę „facetów w czerni”, czyli muzyków towarzyszących panu Grzegorzowi powitały oklaski, ale już wejście samego bohatera wieczoru wywołało na sali okrzyki zachwytu. Wszak mieliśmy do czynienia z dwukrotnym laureatem Fryderyków, autorem takich utworów, jak „Cichosza”, „Na Brackiej” czy też „Między ciszą a ciszą” we własnej osobie. Zapewne ci, którzy, podobnie jak ja, na koncercie Turnaua pojawili się po raz pierwszy, nie spodziewali się, że ten poważny jegomość w okularach z nieodłącznym fortepianem pod palcami, występując na żywo jest niesamowicie dowcipny, potrafi oczarować publiczność opowieściami o rzeczach najzwyklejszych, a ze swoim zespołem porozumiewa się tak subtelnie, że wydawałoby się prawie bez słów. Byłam pod wielkim wrażeniem występu, którego miałam przyjemność być świadkiem i w pewnym sensie również uczestnikiem. Z resztą nie tylko ja, bo publiczność w pewnym momencie, zachęcona przychylnością, jaką pan Grzegorz okazywał fotoreporterom, wstała z krzeseł i skupiła się tuż przy barierkach.
Koncert otworzył „Czas błękitu”, utwór promujący ostatnią płytę Grzegorza Turnaua „11:11”. Dalej poleciały już same przeboje, zarówno te nowe, jak i sięgające swoją historią lat wcześniejszych. Każdy utwór miał specyficzną, jemu tylko właściwą oprawę. Nie powiem tutaj - muzyczną, bo to rzecz oczywista, ale miałam wrażenie, że słyszę je po raz pierwszy. Najwyższa klasa jakości, o czym świadczą gromkie brawa, którymi widownia nagradzała kolejne wykonania. O ile przed koncertem zachodziły obawy, że jako rekonwalescent pan Grzegorz nie będzie w stanie śpiewać przez bite dwie godziny, o tyle po pierwszych kilku utworach było pewne, że nie da się pokonać żadnej chorobie. Publiczność oniemiała, gdy wykonawca zapowiedział, iż na wszelki wypadek przygotował parę piosenek, które wszyscy znają i w razie czego będą mogli sami zaśpiewać, po czym zabrzmiały pierwsze i kolejne takty największych przebojów „Beatlesów”. Pełne zdumienie, stad też w umówionym momencie zamiast oczekiwanej pomocy głosowej pan Grzegorz natknął się na głęboką ciszę,. Następnym razem nie daliśmy się jednak zaskoczyć i wspólnie odśpiewaliśmy m. in. „Can’t buy me love”. Przy okazji posłuchaliśmy paru interesujących anegdotek, mogliśmy być świadkami duetu G. Turnau – fotoreporterka i przeżyliśmy dwa wspaniałe mixo- bisy. Brzmi dziwnie, ale właśnie tak to wyglądało – dwa bisy, które streszczały w sobie nie tylko ten koncert, ale i znaczny dorobek bohatera wieczoru, Beatlesów i paru innych wykonawców.
Konkluzja koncertu przedstawia się następująco– mogę wybaczyć półgodzinną jazdę we wrocławskim korku przez rozkopany plac Grunwaldzki, nawet długie minuty oczekiwania w mroźny wieczór na resztę kompanii i konieczność oklaskiwania występu w rękawiczkach ze względu na bliską obecność wiatraka i ogólną „oziębłość” wnętrza WFF- czyli coś, czego nie lubię. W jednej kwestii pozostanę jednakże nieugięta– koncert trwał zdecydowanie za krótko. A nieobecnym powiem tylko jedno– ŻAŁUJCIE, że nie było was razem z nami.
Bernadetta Siemianowska bernadeta.siemianowska@dlastudenta.pl |