Najlepsi z najlepszych (relacja z Portu 2011)
2011-04-12 15:17:33 | WrocławJak dobry musiał być ten festiwal, skoro dotkliwy brak najbardziej wyczekiwanego wieczoru Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego nie zdołał stłumić mojego entuzjazmu? Portowe spotkania poetów nigdy mnie nie zawiodły, ale odcienie mojego zachwytu bywały różne.
Tym razem festiwal spiął się klamrą z pierwszym Portem, na który pojechałam – z Portem Legnica w 2003 roku, uważanym dotąd przeze mnie za najlepszy. Był parę lat temu moment, kiedy zaczęłam kwestionować owe wspomnienia – zastanawiałam się, na ile idealizuję w nich legnicki festiwal, który był przecież pierwszym zetknięciem z tym kawałkiem literackiego świata, będącym dla mnie ogromnym odkryciem. Wydaje mi się jednak, że ilość wybitnych spotkań autorskich tamtej edycji festiwalu jest porównywalna z tegoroczną i tym samym ze spokojnym sumieniem mogę stwierdzić, że był to najlepszy ze wszystkich ośmiu Portów Wrocław i zapewne jeden z najbardziej udanych Portów w ogóle.
Różewiczowski piątek zawiódł chyba tylko tych, którzy przyszli zobaczyć poetę we własnej osobie, czego przecież nigdzie nie obiecywano. Nie wiedziałam, czego mogę się spodziewać po pierwszym portowym spotkaniu - czytaniu z antologii „Dorzecze Różewicza”. Wszak jest to poeta takiej rangi, że patos przy próbie prezentacji jego wierszy może być na wyciągnięcie ręki. Jednak było w tym spotkaniu wiele szacunku do dorobku Tadeusza Różewicza, bez zadęcia i bez przesady: przejmująca oprawa muzyczna w wykonaniu Teatru ZAR, doskonale korespondująca z poezją pełną tyle śmierci co i życia, zawsze aktualna twórczość Różewicza w wykonaniu świetnych polskich poetów, jak mantra powracający ze sceny wiersz „* * * (Czas na mnie)”. Takim samym wyczuciem wykazali się Artur Burszta i Jolanta Kowalska, reżyserując film „Dorzecze Różewicza”, który można było obejrzeć po czytaniach z antologii. Bardzo udany wieczór, mimo braku samego poety.
Sobota, drugi dzień festiwalu, to seria znakomitych wydarzeń, spośród których trudno wybrać najlepsze. Było więc energetyczne spotkanie z Brianem Pattenem, którego charyzma i wielki talent sceniczny, rzadkość wśród poetów, porwały całą portową publiczność. Dla mnie osobiście wielkie odkrycie – zarówno jego poezja, jak i osobowość. Wieczór autorski dzielił z jedną z największych irlandzkich poetyckich sław: Michaelem Longleyem. Rzadko mam poczucie niedosytu po spotkaniach autorskich, a zdarza mi się to tylko wtedy, kiedy były wyśmienite – to było jedno z takich spotkań. Skontrastowanie dwóch tak różnych poetyk było doskonałym pomysłem.
Kolejnym wydarzeniem było nie tylko przeze mnie długo oczekiwane spotkanie z Bianką Rolando (słyszałam wokół szepczących widzów „jest Bianka, jest Bianka!” ). I było rozbrajająco pozytywne spotkanie z Filipem Zawadą, którego chęć interakcji z publicznością, dowcip, skromność i cała osobowość w połączeniu z kawałkiem naprawdę niezłej prozy (czy też poezji, od czego autor się zawzięcie odżegnuje) dała w rezultacie bardzo krótkie pół godziny, które zgodnie zapewne z resztą publiczności wydłużylibyśmy do przeczytania wszystkich krótkich i długich rozdziałów „Psów pociągowych”. Było kolejne wyczekiwane spotkanie z „Wojaczkiem w spódnicy” – zawsze niezawodnie rewelacyjną Martą Podgórnik i było, niemal, spotkanie z samym Rafałem Wojaczkiem, kiedy podczas portowej premiery po raz pierwszy pełnego tekstu „Sanatorium” dopełniło się jego pragnienie bycia autorem czterech tomów wierszy i tomu prozy. A wszystkie spotkania okraszone subtelną i z wielkim smakiem dobraną oprawą muzyczną w wykonaniu Indigo Tree i Entertainment for the Braindead.
Wieńcząca festiwal niedziela zaczęła się Dziecinadą z książkami Briana Pattena – tym razem dla dzieci. I kto nie był, ten gapa! Do prawdziwych łez śmiałam się przez godzinę. Wykonanie przez Wojciecha Bonowicza wiersza „Dzień, w którym palec utknął mi w nosie” („The Day I Got My Finger Stuck Up My Nose”) było jednym z najlepszych portowych wystąpień, jakie widziałam. Brian Patten ponownie zdobył moje serce i na tę okazję stanęłam za dziećmi w kolejce do pań plastyczek, które malowały ich twarze farbami, żeby dać sobie wymalować na twarzy wielką szmaragdową ważkę.
A to był dopiero początek dnia. Nie mogłam przegapić czytania książek z serii „44. Poezja polska od nowa”, przecież na scenie pojawił się Andrzej Sosnowski. Adam Ważyk w jego wykonaniu to było coś zupełnie nowego, zaskakującego, poruszającego. Talent Sosnowskiego do publicznego czytania jest dla mnie jak magnes – mogę nie mieć Ważyka na swojej półce, ale na takie spotkanie pójdę z wielką przyjemnością.
Wieczór z poezją latynoamerykańską zaskoczył mnie nie tylko w treści, ale i w formie. Teksty wierszy czytanych przez poetów w ojczystych językach były wyświetlane na ekranach po polsku. Wspaniały pomysł. Zresztą, jestem wzrokowcem i zawsze na spotkaniach autorskich brakuje mi tekstu przed oczami, bo zdarza mi się, że się wyłączam. Tym razem nie było o tym mowy. Dla mnie najjaśniejszą gwiazdą spotkania była Ambar Past, której teksty wywarły na mnie wielkie wrażenie. Owacje na stojąco mówią same za siebie – wieczór wart był spaceru na Groblę.
Podczas oczekiwanej kulminacja Portu miało miejsce tylko jedno z dwóch zapowiedzianych czytań, ponieważ zabrakło Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego. Bohdan Zadura, drugi z autorów, którego portowa publiczność nie bez powodu uwielbia, kolejny raz porwał widzów, czytając teksty ze swojej najnowszej książki „Nocne życie”. I jemu też przypadło trudne zadanie przekazania publiczności, że Tkaczyszyna-Dyckiego nie będzie. Na pocieszenie Vuk, multiinstrumentalistka z Finlandii, zagrała bardzo udany koncert prezentując doskonały warsztat muzyczny i wokalny. Każdy jednak, kto raz był na wieczorze Dycia, wie, że nic nie jest w stanie go zastąpić.
Niech żałują ci, którzy festiwal sobie w tym roku odpuścili. Widziałam liczniejsze tłumy podczas niejednej z dawnych edycji, więcej znajomych twarzy. Nie szkodzi – poezja zawsze była niszowa i służy jej kameralna, żeby nie powiedzieć – intymna, atmosfera. (W tym świetle lokalizacja festiwalu w Instytucie Grotowskiego, z którego trzeba iść co najmniej 10 minut do pierwszego przystanku tramwajowego, nie mówiąc o innych wielkomiejskich atrybutach, jak najbardziej wydaje się być zasadna.) I tym bardziej rozbawił mnie pewien przypadkiem usłyszany komentarz: „Co prawda poeci warszawscy będą wściekli, jak się dowiedzą, że tu jestem, ale co tam.” Poetom warszawskim polecam serdecznie spędzenie pięciu godzin w pociągu i przycumowanie w przyszłym roku na trzy dni we Wrocławiu. Choćby w perukach. I choćby dlatego, aby pooglądać na scenie swoich warszawskich kolegów.
16. Port Wrocław odbył się w dniach 8-10 kwietnia 2011 roku
Zuzanna Witkowska
Fot. Robert Wiącek