Woda w usta - recenzja spektaklu
2022-05-02 10:44:40 | WrocławW nowym spektaklu pt. „Woda w usta”, Wrocławski Teatr Współczesny zabiera nas na bezludną wyspę, gdzie rozgrywa się dramat napisany przez Sandrę Szwarc w reżyserii Leny Frankiewicz. Główna bohaterka Viola, wskutek katastrofy morskiej zostaje wyrzucona na brzeg bezludnej wyspy. W takich warunkach próbuje poradzić sobie z traumą, a jej myśli cały czas wracają do domu rodzinnego i trudnej relacji z ojcem, a także silnej więzi z jej bratem bliźniakiem – Sebastianem.
Scenografia ma zatem pozorować wspomnianą wyspę, wiec wszystko rozgrywa się na zasypanej piaskiem, niewielkiej przestrzeni, która dodatkowo została otoczona plastikową, przeźroczystą zasłoną, która bardzo rzadko zostaje podciągnięta w górę. Widownia, usadzona na wprost, ale także po bokach sceny, ma przez to dość utrudniony odbiór, ale zabieg ten można uzasadnić kilkoma momentami, kiedy zasłona pełni funkcję rekwizytu.
Na dłuższą metę, można było jednak częściej pozwalać widzom na dokładniejsze przyglądanie się wydarzeniom. Choć niektórzy siedzieli na metr od aktorów, to i tak zostali od nich odcięci. Zakładamy również, że ten element scenografii pełni jakieś funkcje metaforyczne, ale są one tak zamglone jak obraz, który widziano z widowni.
Można też odnieść wrażenie, że ta cała piaskownica nie została do końca wykorzystana. Sam piasek tylko kilkukrotnie był ogrywany w jakikolwiek sposób, ale nie doczekaliśmy się, by posłużył on aktorom do ciekawszych działań niż przesypywanie go w rękach. Znacznie lepiej (i wizualnie pięknie) zastosowano tu folię termiczną (koc ratunkowy), która efektownie odbijała światła reflektorów.
Anna Kieca, Paulina Wosik, Mariusz Bąkowski, Rafał Cieluch robili co mogli, by wywołać w widzach emocje, ale niestety, choć profesjonalnie wywiązali się z aktorskich zadań, to nic nie mogli poradzić na sam tekst, który jest chyba największym mankamentem tego przedstawienia. „Woda w usta” po prostu nie wzbudza niemal żadnych emocji, a o więzi z bohaterami nie może być mowy. Szalenie trudno jest zaangażować się w tę opowieść, która przez 90% czasu jest o wszystkim i o niczym, ale z pewnością nie wyczerpuje tematu, o którym można przeczytać w oficjalnym opisie z repertuaru.
O tym problemie z zaangażowaniem publiczności wyraźnie przekonać można się dzięki wspomnianemu wcześniej umieszczeniu krzeseł. To dało możliwość spojrzenia na innych widzów, których senne i niemrawe spojrzenia nie pozostawiały złudzeń – nie było mowy o zainteresowaniu dalszymi wydarzeniami na tej piaszczystej scenie.
Co więcej, ostatnie minuty przedstawienia zamieniają teatr WTW w kino, bo na rzutniku wyświetla się nagranie z bohaterami spektaklu, którzy wychodzą ze swoich abstrakcyjnych ról i odgrywają niemal dokumentalne sceny „gadających głów” na temat rodziny w kryzysie, jaki wywołał pijący ojciec.
Najwyraźniej sama autorka spektaklu zdawała sobie sprawę, że sceniczne wydarzenia nie bronią się same i nie wyczerpują tematu, więc zdecydowała się uzupełnić przekaz o to przyziemne nagranie wideo, tłumaczące relacje w patologicznej rodzinie. Będąc jednak w teatrze, wolelibyśmy zobaczyć jak wypowiedzi z tego materiału są odgrywane przez aktorów na żywo.
Cóż, na koniec nie będziemy was całkowicie zniechęcać do zobaczenia tego spektaklu, bo zawsze jest prawdopodobieństwo, że wasza wrażliwość będzie bardziej zgodna z zaproponowanymi przez twórców scenami. Jednak jeśli pytacie nas o mocne punkty w przedstawieniu Leny Frankiewicz, to nabierzemy... wody w usta.
Michał Derkacz
fot. Natalia Kabanow, materiały WTW