Voo Voo z młodzieńczą werwą
2007-04-20 14:06:07 | WrocławMimo pewnej mainstreamowości muzyki granej przez Voo Voo, niedzielny koncert nie przyciągnął tłumów - prawdopodobnie ceny biletów (25 w przedsprzedaży i 30 w dniu koncertu) okazały się, szczególnie dla studenckiej części Wrocławian, zaporą nie do przejścia. Występ rozpoczął się z półgodzinnym opóźnieniem, kapela serwowała na przemian stare i nowe hity (mnie osobiście najbardziej rozbujały: "Niemowa" z płyty XX oraz klasyk - "Nim stanie się tak jak gdyby nigdy nic nie było").
Warto zauważyć, że Voo Voo jako konglomerat skrajnie różnych muzycznie osobowości brzmi niesamowicie spójnie. Na szczególne wyróżnienie zasługuje Mateusz Pospieszalski - podczas wrocławskiego koncertu hipnotyzował publikę, raz po raz zmieniając instrumenty, dyrygując śpiewami fanów, a także samemu śpiewając - w tym techniką khoomei, którą opanował do perfekcji. Punkowo - jazzowa sekcja Żyżelewicz - Martusewicz była bezbłędna, sam jako basista (choć po takich koncertach jak ten coraz częściej zastanawiam się czy mogę w przypadku swojej osoby używać tego słowa) podnosiłem szczękę z podłogi. Piotr Żyżelewicz, znany jako Stopa, dawniej perkusista m.in. Armii, Brygady Kryzys i Izraela udowodnił, że aby perkusja brzmiała potężnie, wcale nie potrzeba ogromnego zestawu (grał jedynie na werblu, centrali i kilku talerzach). Na koniec Wojciech Waglewski - jak sam mówi, jedyny dziadek w zespole (czego wcale nie widać, a tym bardziej - nie słychać), z uśmiechem na twarzy bawił się muzyką, wprowadzając do piosenek coraz to nowe smaczki aranżacyjne.
Ale niestety, koncert Voo Voo idealny nie był - najpierw wystąpiły problemy z nagłośnieniem Mateusza Pospieszalskiego - o ile mikrofon przygotowany do zbierania dźwięku z saksofonu (oprócz tego, że ciągle spadał) w miarę radził sobie z tym, o tyle akordeonu nie był w stanie nagłośnić. Później doszła wymuszona improwizacja, związana właśnie z tym problemem - kiedy Mateo zszedł ze sceny, reszta zespołu zagrała długie (za długie) jam session.
Cały występ, jak dla mnie, był też za długi - o jakieś pół godziny. Pod koniec emocje siadły, głownie pod wpływem grania spokojniejszych piosenek i dało się wyczuć oczekiwanie na koniec. Ale mimo tego, niedzielny wieczór w Alibi był jak najbardziej udany. Teraz z niecierpliwością czekam na październik, kiedy to do Wrocławia zawita Wojciech Waglewski w duecie z Maciejem Maleńczukiem.
Fot: Artur Guz
Michał Przechera