Ray Wilson łączy pokolenia?
2005-12-10 00:00:00 | Wrocław
W „Od zmierzchu do świtu” już po raz drugi(!) w przeciągu krótkiego czasu mieliśmy możliwość wpłynięcia na fale dźwięków kreowanych przez Raya Wilsona wraz z zespołem. Choć cena biletu dla większości stanowiła pewną zaporę, fani brytyjskiego wokalisty stawili się tłumnie, niektórzy zabrali ze sobą całe rodziny. W tym sensie koncert był nad wyraz specyficzny – nie zawsze widuje się trzypokoleniową familie na koncercie rockowym! Sytuacje taką wyjaśnię jednym słowem – „Genesis” (i wszystko jasne) – to właśnie Ray Wilson pod koniec lat 90 udzielał się wokalnie w tym legendarnym już zespole, dzięki któremu światowy rozgłos zyskali Peter Gabriel i Phil Collins. Bohater wieczoru zmyślnie dobierał repertuar – ostre, gitarowe kawałki przeplatane były wolniejszymi, melancholijnymi balladami ze słyszalną linią pianina – w końcu młodzi musieli złapać oddech po „rockowej” zabawie, mniej młodzi zaś mieli czas, żeby spokojnie kupić kolejne piwko i bez pośpiechu zasiąść przed telebimami, na których to Ray prezentował się równie prężnie, jak na scenie. Usłyszeć mogliśmy zarówno kawałki „Genesis” (wymienić mogę znany chyba każdemu „Not about us”), jak i Phila Collinsa („In the air tonight”). Oczywiście grane były głównie utwory z solowych płyt Raya Wilsona („Live & Acoustic”, „Change” czy trudno dostępnej u nas „The Next Best Thing”), choć zdawało mi się, że publika nie doceniała ich tak bardzo jak oklepanych coverów, które śpiewane były zgodnym chórem zarówno przez 60 letnich brzuchatych panów, jak i niewiele odrastających od ziemi pierwszoklasistów. Oczywiście nie odbyło się bez bisu, w którym to zaskoczeni usłyszeliśmy między innymi „Knockin’ on heaven’s door” Boba Dylana. Reasumując, Ray Wilson zagrał koncert na miarę gwiazdy o światowym formacie. Stworzył niepowtarzalną atmosferę, a dzięki średniowiecznym piwnicznym murom klubu, jego lekko zachrypnięty, aczkolwiek mocny głos, brzmiał niepowtarzalnie – czegoś takiego nie odda żadna płyta. Z niecierpliwością czekam na kolejny koncert – w końcu do trzech razy sztuka! |