London Film School
2006-11-26 22:39:16 | WrocławW ramach Prezentacji Europejskich Szkół Filmowych odbywających się w dniach 23.11. - 26.11. we Wrocławiu zaprezentowała się między innymi szkoła londyńska. Nielicznie przybyłej publiczności zaprezentowano trzy krótkie etiudy.
Pierwsza z nich, produkcji włoskiej, zatytułowana „End of the season" opowiadała o dziejach pewnej kolacji. Brzmi niemrawo i tak było już do końca. Matka zaprasza dwoje swoich dzieci, Claudię oraz Lappo, aby poinformować ich, iż sprzedaje połowę domu, po tym, jak opuścił ją mąż. Lappo się sprzeciwia, Claudię to nie interesuje, bo i tak wyjeżdża za siedem mórz i siedem gór. Na dodatek dziewczyna Lappo - Francessca nie przypada do gustu matce. Ot zwyczajny serial o godzinie 17:45 w telewizji publicznej. Nudne dialogi, do bólu statyczne ujęcia i szarość, nijakość. Gdzieś błysnęło nadzieją podczas krótkich ujęć ukazujących kobiece relacje, ale jedna jaskółka wiosny nie czyni. Miało być społecznie i obyczajowo, a było bez ikry.
Ten sam reżyser (Chiarini) stworzył także etiudę numer dwa. I tu było już dużo lepiej. Fabuła prosta, lecz przyciągająca. Vieri, który jest rasowym nierobem, pozbywa się na cały dzień swej ukochanej Marty, aby móc w spokoju robić wszystko to, co tygrysy lubią najbardziej. Pije piwo, w przerwach między kolejnymi butelkami, ogląda kanał sportowy i chroni się przed wszędobylskim upałem. Sprawę komplikuje pies sąsiada - Birillo. Ogromny bernardyn ciągle ujada pod oknem, co doprowadza Vieriego do morderczych zamiarów. Na szczęście pies z opresji wychodzi cało, a wręcz zawiązuje przyjaźń z naszym sympatycznym leniem. Piękna etiuda, niesamowicie ciepła i zabawna. Chairini z uśmiechem na ustach pokazuje nam tak naprawdę losy pewnego związku. Marta wciąż przewija się przez całą historię. Gdy Birillo wcina lody, gdy Vieri kopie piłeczkę, istotne w rzeczywistości są emocje. Czasem w prostocie tkwi czarowny urok życia - zdaje się mówić reżyser. A wszystko to oblewa zdjęciami upalnej włoskiej prowincji.
Na koniec zrobiło się ciężko. Bliżej nieokreślony reżyser słowiańskiego pochodzenia prezentuje historię „My mother". Tytułową matkę łączą ścisłe więzi z córką, którą wychowywała samotnie. Więzi okazują się jednak kruche, gdy córeczka zaprasza do domu swojego chłopca. Delikwent jest także kochankiem rodzicielki. Na tym nie koniec - córka zdawała sobie sprawę z romansu matki i celowo zaprosiła absztyfikanta na przyjęcie. Łatwo się domyślić, że z zabawy nici. Z etiudy także. Film starał się nawiązywać do mrocznego kina psychologicznego. Z dobrych chęci ostała się wódka pita w szklankach (słowiańska fantazja, na psa urok!), neurotyczna córa i skrzywdzona matka. A wszystko jakoś nie chciało skleić się w całość.
Bilans wieczoru wyszedł niestety in minus. Jedna żartobliwa etiuda nie uratuje wizerunku całości. Gwoździem do trumny był poziom organizacji. Prośby o szczegółowe informacje o twórcach, o tak podstawowe rzeczy, jak tytuł (sic!) pokazywanych filmów z reguły okazywały się pobożnymi życzeniami. Pomysł, aby w trakcie projekcji, ktoś czytał polskie tłumaczenie, był co najmniej nie trafiony. Zwłaszcza, iż quasi - lektor opuszczał połowę linii tekstu i swoją nieudolną grą aktorską, tylko rozpraszał uwagę oglądających. Aby było zabawniej, był on także Mistrzem Ceremonii, co tylko pogłębia obraz klęski i rozpaczy. Więc rozpaczajmy.
Mariusz Skrzypek
(mariusz.skrzypek@dlastudenta.pl