Wagina z monologiem, monologi z waginą
2007-05-14 12:49:30 | WrocławWszystkie chcą koniecznie przekazać coś istotnego, niebywale kłującego – i domagają się uwagi, aplauzu, skandowania. Chcą być tolerowane, należy im się respekt i skinienia. Dobrze już, szkoda miejsca na owijającą się bawełnę, na te kurtuazyjne opłotki, bułkę przez bibułkę. Jak kto woli, do wyboru - do koloru. „Opętanie, czyli Wzdęte Łono”, nazwa mówi sama za siebie. Nie mówi? Ja wytłumaczę, opowiem. Wrocławska Mleczarnia stała się pewnego majowego wieczoru przestrzenią w założeniu magiczną. Umagicznić miał ją ten spektakl – tak przynajmniej głoszą entuzjaści, poszukujący w teatrze doznań przede wszystkim mistycznych, okadzonych świętym kadzidłem, pełnymi palców bożych. Bez przesady, nie tędy droga – przecież to „Łono” jest „wzdęte”, gdzie tu magia, panie?! daj pan spokój! Tu się przyszli ludzie bawić, odprężyć, względnie posłuchać protestów, zbuntowania, najeżyć się chcieli. Ludzie na przedstawienie przyszli – a ja tu z jakąś magią wynurzam się publicznie. W takim razie – co szanowni widzowie zobaczyli?
„Opętanie, czyli Wzdęte Łono”, czyli taki (jak odmalowany powyżej) protest, ot co. Spektakl przeciw. Przeciwko czemu – dowiadujemy się z broszurki, wykładającej intencje twórców. „Mówi o kobiecej naturze w konfrontacji z demonami współczesności, o opętaniu, rozumianym jako zagubienie w dzisiejszym świecie, o erotyzmie wobec konsumpcyjnej kultury porno, o kryzysie miłości, namiętności i pożądania w społeczeństwie XXI wieku”. Formacja Cytryna wykorzystała kilka zapleczy, dzięki którym miano zrealizować przytoczony program. Po pierwsze: twórcy wspomogli się znakomitościami lub przynajmniej kontrowersyjnymi nazwiskami z rejonów literatury pięknej (Baudelaire, Leśmian, Gałczyński) bądź popularnej (Ensler, Tokarczuk), czy pogranicznej (Coetzee). Inspirując się dorobkiem owych literatów, wspomożonym również przez akcenty filozoficzne (Kołakowski), zapragnięto na przestrzeni „Opętania, czyli wzdętego łona” zawrzeć mariaż sfer artystycznie niskich z wysokimi, seledynowy kicz w getrach wydając za mąż za żorżetę koloru dojrzałej wiśni. Rezultatem jest wszechobecna od półwiecza groteska, która nigdy chyba się nie znuży. Po drugie: formą gwarantującą zagnieżdżenie się w odbiorcy płynącego z przedstawienia przekazu (zakładając jego obecność) jest zbliżenie widza z aktorami, które wymuszone jest choćby przez same warunki inscenizacyjne. Pierwsze spektakle odbywały się w prywatnym mieszkaniu w okolicach wrocławskiego Podwala, wersja z Mleczarni nie odbiega od tego ani o krok – wymiary „sceny” wytycza obręb wielkości przeciętnego pokoju. Widz uruchamiany jest w trakcie inscenizacji wielokrotnie (m.in. konsumpcja ciasteczek z dżemem proweniencji truskawkowej; okładanie aktorek pluszowymi maskotkami).
„Moja pochwa potrzebuje głębi”, mniej więcej tą frazą rozpoczęto trwające niemal dwie godziny przedstawienie. „Opętanie...” wylansowane zostało jako nowopowstały gatunek muzyczny – Żeńska Ballada Prozą. Aktorki (Monika Dawidziak oraz znana z Teatru Capitol Agnieszka Oryńska) w rytm cyrkowej muzyki wychodzą z Mleczarnianego atelier wielokroć na środek parkietu, za każdym razem rozpoczynając kwestie znanym z animowanego serialu dla dzieci o Kapitanie Planecie zawołaniem : „Fire!/Earth!”. W końcu ma być zabawnie, po piątym razie ograniczona mimika mej twarzy zamyka się jednak na uśmiech. Zaczerpnięta z „Monologów waginy” Eve Ensler przytoczona wcześniej fraza wykrzykiwana jest z pasją nieprawdopodobnie wiele razy, przybierając znamiona groteskowego manifestu, w którym słyszymy : „Pochwa. Moja pochwa. Moja bardzo wielka pochwa!”. Kobiece problemy sprowadzone do wartości wyznaczonej przez obręb łechtaczki pojawiają się w spektaklu często, na zasadzie kontrapunktu kontrastowane są z silnie zidealizowaną potrzebą miłości (liryki Leśmiana), pragnieniem akceptacji, bądź wtrętami natury etycznej (Kołakowski) . Wynika z tego przekaz iście młodzieżowy, strywializowany do potrzeb przeciętnego widza, oczekującego łez i rozbawienia, chwili zaskoczenia, nauki. I rozrywki, ponad wszystko! Podczas występu tonacje często się zmieniają (niektórzy pewnie powiedzą: jak w kalejdoskopie), śmiech jest zduszony płaczem, bluźnierstwa z niewinnością, wszystko wymuszone (czyli nieprzekonujące) przez tendencję „byle szybciej, byle więcej”. Widz powinien ponadto umieć się żachnąć na słowo „cipa” i jego liczne warianty. I reagować na pyszny humor typu: skinę palcem – ty się śmiej. Winien również przyjąć z otwartymi ramionami, względnie małżowinami usznymi żywioł aktorskiej piosenki – co zrozumiałe także przez fakt zdobytego przez Formację Cytryna i „Wzdęte łono” wyróżnienia podczas tegorocznego PPA we Wrocławiu. Aranżacje w wykonaniu zespołu nie są najmocniejszym punktem tego nie najmocniejszego spektaklu.
Reżyser Krzysztof Boczkowski nie zapanował nad materią teatralno – muzyczną, zapełniając luki fabularne sztubackim, stadionowym dowcipkowaniem (jakże dwuznaczne to w tym układzie słowo), niemiłosiernymi schematyzmami (monotematyczna warstwa muzyczna, choreografia, scenografia i kostiumy– co jak najbardziej zrozumiałe, biorąc pod uwagę nurt offowy). Ponadto oparł się w większości na dobrze rokującym aktorstwie (zarówno Dawidziak jak i Oryńskiej), które w układzie współrzędnych „Opętania, czyli wzdętego łona” prezentuje się jak najbardziej na plus. (Mam tu na myśli zarówno samą technikę, popartą znakomitą sprawnością fizyczną, która jest tu wielkim atutem, jak i świetne możliwości wokalne obu pań). Niedoświadczenie nie przekłada się w tym wypadku na świeżość, nieokrzesanie i bezczelność – jeśli liczyć w offie na smaganie biczem. Inscenizacja skupia bowiem w sobie zbiorowisko mało zabawnych skeczy, z wielu mało wystrzałowych beczek raczej zmokłego prochu. Huśtawkę nastrojów, ze skrajności w skrajność hasającą po wielu biegunach. Rezultatem jest kolaż wyciętych zdjęć z pism kobiecych, ze śladami linii papilarnych reżysera na kleju biurowym, w założeniu spoiwie dość niewyszukanym. Daleko jeszcze Boczkowskiemu do umownej chociaż spójności czy kontrolowanego chaosu. Protest song, protest dance, protest nad protesty – czyli spektakl z przetrąconym kręgosłupem, z zaburzoną zdolnością formułowania śmiałych tez. Z wszechobecnym kiczem (z niego powstał i weń się obrócił), z którego „Opętanie...” nie wyrasta, kicz jest spektaklu bratem bliźniakiem (proszę bez politycznych aluzji). Co najważniejsze – mimo wszystko na Mleczarnianej scenie biło wielkie, mięsiste serducho. Biło/było pluszowe, ale jednak lepkie - nie szkodzi, że z permanentną arytmią. Że z migotaniem. Tę pulsację zanotowano. Niedociągnięcia też.