Romeo i Julia - recenzja spektaklu Opery Wrocławskiej
2018-03-13 09:12:19 | Wrocław2 marca 2018 roku Opera Wrocławska miała przyjemność ukazać premierę baletowej adaptacji "Romea i Julii". Rzućmy okiem na recenzję spektaklu. Wielu juz czerpało inspiracje z szekspirowskiego pióra. Stąd nasuwa sie pytanie: czy czasem już wszystko nie zostało powiedziane w temacie? Otóż najwidoczniej - nie. Zauważając jak chętnie wykorzystywano na przestrzeni wieków ów dramat, możemy dostrzec i w tym przypadku jego uniwersalność i aktualność. Nie doświadczymy tu syndromu odgrzewanego kotleta.
Zobacz zdjęcia ze spektaklu.>>
Jacek Tylski zaprezentował swoją wizę. Jako reżyser i choreograf dał nam możliwość uczestniczenia w innowacyjnym projekcie, zrywającym z pierwotnym obrazem postaci wyciągniętych z deszczowej Anglii. Bowiem udział w inscenizacji biorą tancerze dwóch kontynentów - Azji i Europy. Już ten zabieg daje nam powiew świeżości.
Podobnie się ma z muzyką, której dyrygenturą kierował Marcin Nałęcz - Niesiołowski. Muzyka Sergiusza Prokofiewa - kompozytora należy do tych łatwych w odbiorze, ale trudnych do wykonania. Można było uchwycić uchem jak indywidualnie muzycy przyczyniali się do gęsiej skórki wśród widzów, niezależnie od balkonu z którego chłonęli losy bohaterów. Baletowe zmagania dobrze współgrały z plastycznością muzyki.
Ruch sceniczny śmiało można porównać do żelaznej precyzji ostrej siekiery w ręku drobnej, zwiewnej i delikatnej kobiety. Jakież zdziwienie każdego ogarnia gdy taka drobna istota perfekcyjnie rąbie drwa, nie tracąc żadnej kończyny, a przynajmniej choćby jednego palca. Niesamowite połączenie hardej delikatności. Kiedy wykonując tak skomplikowane ruchy i nadając siły swoim skokom, one z niewymuszonym uśmiechem kładły swoje ciała w powietrzu, dając się złapać w męskie ramiona, ukazując finezję spadających wolno płatków śniegu. I kiedy myślisz o ''stańczonych" stopach wieloletnich baletnic, dopiero wtedy zaczynasz szanować ich poświęcenie. W żaden sposób nie ujmuję tutaj roli męskiej części obsady. Umówmy się - razem tworzą wspaniałą całość, ale dzięki kobiecej finezji bardziej się ją docenia.
Kolejną rzeczą zasługującą na aplauz była scenografia budowana nie tylko rekwizytami, a również i obrazami malowanymi projektorami. To niezwykle ciekawe połączenie, uwspółcześniające jeszcze bardziej tę interpretację. Zabieg ten nadał wiele dynamizmu. Od pierwszych minut, dzięki projektorom, częstowano nas przedstawieniem bohaterów niczym z amerykańskiego serialu. Stąd, nawet najbardziej zatwardziałe czytelnicze głowy łącząc doznania wszystkich swoich zmysłów, wiedziały co dzieje się na scenie. Istotną rolę grały kostiumy, które wyszły spod ręki Marty Fiedler i gra świateł, padających na nie (Olgi Skumiał). Dotykały one zabarwienia całej historii i doskonale się przenikały. Co zresztą można poczuć w każdym aspekcie stu siedemdziesięciominutowego spotkania z hybrydą współczesnej adaptacji i szesnastowiecznego oryginału.
Przy tak pięknym przedstawieniu, chciałoby się uniknąć znanego nam wszystkim zakończenia. Jednak czy warto? Uważam, że słusznie podjęto refleksję nad ofiarami i ich oprawcami. Wciąż świat nas zaskakuje i odkrywa podobne historie skryte pod brudem smogu i codziennego biegu ku życiu. Zatrzymajmy się. Nie dla samych wartości, które dobrze sobie czasem przypomnieć, ale dla samej sztuki. Nie musisz wierzyć, w ten, według mnie, najwyższy poziom. Sam oceń, jeszcze zdążysz.
Klaudia Krajs
fot. Aneta Dworak