Mięso dla amatorów
2008-10-30 08:33:25 | Wrocław23 października na deskach Sceny Kameralnej Teatru Polskiego swoją premierę miała „Gastronomia" - nowy spektakl Wrocławskiego Teatru Pantomimy. Mięsna tematyka, narobiwszy nadziei na dzieło o wyrazistym, groteskowym smaku, na „horror bardziej romantyczny niż ponury", jak o swoim dziele mówił reżyser Aleksander Sobiszewski - zawiodła na całej linii, pozostawiając niedosyt i lekką konsternację.
Historia to osobliwa: w barze z kebabem pracuje nieszczęśliwy szef kuchni (Sobiszewski). Podczas gdy współpracownicy-kucharze radośnie flirtują z kokieteryjnymi klientkami, samotny rzeźnik odkrywa nagle swą miłość do wielkiej góry mięsa o kobiecych kształtach i niczym doktor Frankenstein rychło ożywia ukochaną. Marzenia o sielance z mięsem nie będą jednak miały szansy się ziścić.
Niestety, to prawda: przedstawienie prezentuje się równie głupawo w teoretycznym opisie jak i na scenie, obrażając miłośników czarnego humoru i absurdu. Rozwleczona pierwsza część spektaklu zdaje się napraszać o śmiech i brawa - jest tu masa przewracanego humoru i układ taneczny do indyjskiego przeboju „Say Shava Shava", którego zabawność bazuje na stringach głównego tancerza. Druga zaś nieco ratuje pierwszą pojawieniem się Mateusza Kowalskiego w efektownym kostiumie kebabu, który jednak nie jest w stanie wywołać ni cienia groteskowej chemii czy namiętności między kucharzem a kuriozalnym obiektem jego uczuć
„Gastronomia" aspiruje do wielu rzeczy. Chce być rozbrykaną slapstickową farsą, ale też trochę tanecznym widowiskiem w klimacie capitolowych musicali (zwłaszcza udanego „Scata"); chce przy okazji uszczknąć trochę z wisielczych „komedii rzeźnickich", jak francuskie „Delicatessen" czy duńscy „Zieloni rzeźnicy". Za wszelką cenę nie chce być za to pantomimą. Aktorzy wychodzą ze skóry, by wydać z siebie jak najwięcej piskliwych i głośnych dźwięków; panie ubierają jak najbardziej krzykliwe stroje i noszą grube makijaże, by odwrócić uwagę (bezskutecznie) od własnej aktorskiej niemocy i bezcelowego poruszania się po scenie; wszyscy zresztą bieganiem i przewracaniem się starają się wypełnić spektakl, dowodząc jedynie, że nie trzeba tak naprawdę być mimem, by uważać się za aktora teatru pantomimy. Muzyka nie zachwyca, jednostajna scenografia w połączeniu z popisami aktorów nudzi i męczy.
Skoro pantomima wyraźnie boi się być pantomimą, czy ma ona w ogóle coś do zaoferowania dzisiejszemu widzowi? Błędem byłoby sądzić, że nie - przecież jako sztuka przekazywania emocji tylko za pośrednictwem cielesnej materii powinna być świeżym antidotum na formułę tradycyjnego teatru. Tymczasem Sobiszewski wyraźnie pragnie odejść od swoistości pantomimy. „Rzeczywiście można zabrnąć w takie zakamarki, kiedy ta sztuka staje bardzo hermetyczna. Ale ja staram się z moimi mimami tworzyć takie spektakle, które będą zrozumiałe dla widzów", mówi. Odmawiając pantomimie elitarności, niebezpiecznie zbliża jednak własne dzieło do zwyczajnego spektaklu bez słów. I chyba nie ma na to rady, skoro w tym samym wywiadzie z Magdaleną Zaliwską mówi wprost: „Ja nie kocham pantomimy. Ona stanowi dużą cześć mojego życia, bo jako dziecko wychowywałem się w teatrze, ale wcale nie kocham tej sztuki. To jest mój zawód". Widać, panie Sobiszewski. A my chcemy spektakli na miarę „Ulicy krokodyli" Teatru Formy! Żądamy sprężystych ruchów Ireneusza Krosnego w czarnym trykocie!...
Najbardziej zabawną sceną w przedstawieniu jest ta, kiedy kucharze ustawieni blisko siebie jeden za drugim podrygują w nerwowym oczekiwaniu na spadające pod cięciem szefa kuchni kawałki kebabu. A zabawną dlatego, że kojarzy się z niezwykle podobną sceną z „Nakręcanej pomarańczy" Jana Klaty, kiedy Alex i jego kumple podekscytowani czekają na swoją kolejkę do zgwałcenia dziewczyny (notabene, spektakl powstał we współpracy z Wrocławskim Teatrem Pantomimy). Fakt, że ta dziwaczna analogia i ciekawy mięsny kostium to jedyne żywsze wspomnienia ze spektaklu, nie wróży dobrze wrocławskiej pantomimie.
Anna Garczyńska
(anna.garczynska@dlastudenta.pl)