Kobieta bez cienia, ale w słońcu - polemika
2009-06-05 10:31:15 | WrocławGdybym nigdy w życiu nie był w operze a przeczytałbym recenzję „Kobiety bez cienia" autorstwa Adama Domagały z Gazety Wyborczej, pewnie do końca życia czułbym obrzydzenie do tego rodzaju wysokiej rozrywki. Na szczęście swój rozum mam, a w operze pierwszy raz nie byłem.
Specjalisty udawać nie zamierzam. Nie będę oceniał, czy pani od sopranu była lepsza od pana z tenorem i odwrotnie, chociaż miałem wrażenie, że soliści starali się bardziej niż zazwyczaj, a zagraniczne gwiazdy (John Horton Murray i Suzan Anthony) wcale nie świeciły jaśniej niż gwiazdki wrocławskie.
Co zatem sprawiło, że pan Domagała nazwał polska prapiemierę „Kobiety bez cienia" „najsłabszą premierą od kilku sezonów"?
„Soliści przeciętni, aktorstwo słabe. Gdy na scenie dominuje element baśniowy, postacie przechadzają się w kiczowatych lśniących kostiumach w stylu fantasy. Sensowna i funkcjonalna dekoracja nie istnieje. Gdy akcja przenosi się do świata ludzi, inscenizacja sięga poziomu scen wiejsko-leśnych "Gniewka, syna rybaka", tyle że zrealizowanych z dużo mniejszym budżetem. Z kociołka unosi się sztuczny dym, bohaterowie noszą szarobure peruki, worki zamiast ubrań, wymachują plastikowymi atrapami mięsa (...)."
Skoro było tak źle, dlaczego było tak dobrze? Jeśli to najgorsza premiera w historii to dlaczego owacja na stojąco trwała kilkanaście minut, a aktorzy musieli wracać na scenę, bo publiczność nie pozwalała im zejść do garderoby?
Kicz w Operze Wrocławskiej obecny jest. Niezaprzeczalnie. Tylko, że sama idea opery we współczesnym świecie kiczem zalatuje. Bo jak mają się banalne historie i dylematy, bufoniaste stroje i monumentalne scenografie nie tylko do współczesnego teatru, który często posiłkuje się multimediami, ale - przede wszystkim - do naszej rzeczywistości? Obecny Wrocław to nie XIX-wieczny Wiedeńm a nasza opera - piękna, ale i mała - nigdy nie będzie w stanie stworzyć gigantycznych, pełnych uniesień widowisk. A kicz w niej obecny tego dnia mnie bawił i cieszył. Nie tylko mnie, ale wszystkich widzów zgromadzonych w operze.
Historia Cesarzowej (Suzan Anthony), która musi koniecznie ukraść komuś cień, by jej mąż (John Horton Murray) nie został zamieniony w kamień i samo libretto porywające nie są. To fakt. Ale straszna, wzniosła i baśniowa muzyka Richarda Straussa to dźwięki, których nie dane mi było jeszcze we wrocławskim gmachu słyszeć.
Dobrze, że chociaż w tym zgadzam się z autorem recenzji z Gazety Wyborczej - bądź co bądź najbardziej poczytnego dziennika na Dolnym Śląsku. Inaczej miałbym poczucie wyobcowania totalnego, jakie zapewne towarzyszyło wszystkim długo wiwatującym na cześć nowego sukcesu Ewy Michnik
Jakub Guder
(jakub.guder@dlastudenta.pl)