Klata o rewolucji bez rewolucji
2008-04-17 14:21:30 | WrocławInscenizacja dramatu Stanisławy Przybylskiej ma w polskim teatrze bogatą tradycję. Wystawiana już w latach trzydziestych, zawsze cieszyła się dużym zainteresowaniem i pochlebnymi recenzjami krytyków. Największą sławę zdobyła jednak jego filmowa adaptacja pt. „Danton” w reżyserii Andrzeja Wajdy z 1983r. Dzieło to otarło się niemal o perfekcję, a kreacje Gerarda Depardieu oraz Wojciecha Pszoniaka pozostaną na długo niezapomniane. Blisko ćwierć wieku później swoją wizję sztuki Przybylskiej przedstawił na deskach Teatru Polskiego we Wrocławiu Jan Klata.
Zawiązanie intrygi jest w jego spektaklu niewyobrażalnie długie, co może być pierwszym sygnałem ostrzegawczym. Jak się później okazuje – uzasadnionym. W akcji rozciągającej się na blisko na dwie i pół godziny, można by dokonać bez żalu co najmniej kilku skrótów. Klata niepotrzebnie poświęca niektórym wątkom zbyt dużo uwagi, odrywając w ten sposób widza od zasadniczego problemu sztuki. Miejscami można odnieść wrażenie, że niektóre sceny zbudowane są tylko dlatego, żeby dać wybrzmieć do końca wybranym przez reżysera utworom muzycznym granym w tle spektaklu. Kuriozalny jest moment, gdy Robespierre przy dźwiękach „Talking about a revolution” kilkakrotnie przebiega przed widownią, bo akurat Tracy Chapman śpiewa „run, run, run...”. Niewybredny żart rodem z miernego kabaretu. Specyficzne poczucie humoru Klaty, które zwykle wzmacnia wymowę reżyserowanych przez niego przedstawień, tym razem obraca się przeciw niemu.
Całość przypomina niekiedy zbiór rewolucyjnych teledysków, przyprawiony grą aktorów utrzymaną w konwencji tragikomicznej. Oprawa muzyczna widowiska jednak również zawodzi. Klata, który w tej materii zdążył nas przyzwyczaić do swoich wyrafinowanych upodobań, znanych choćby z „Nakręcanej pomarańczy”, tym razem poszedł na łatwiznę. Jedynym kryterium doboru utworów zdaje się być bowiem obecność słowa „rewolucja” odmienionego w różnych przypadkach w tekstach bądź tytułach przewrotowych „przebojów”. Trzeba przyznać, że niezbyt wyszukana i pomysłowa metoda selekcji, choć dość oryginalna w pracy tego artysty, stanowiąca jednocześnie wyraz lekceważącego stosunku do widza, albo po prostu jego lenistwa.
Ogromnym niewypałem okazują się trzy, kluczowe chyba w zamierzeniu Klaty, fragmenty przedstawienia. Pierwszy z nich to rozmowa Dantona z Robespierrem. Nie wiedzieć czemu panowie toczą poufną dyskusję na znacznie oddalonych od siebie dachach baraków. Nie dość, że zabieg ten jest mocno nieczytelny (zresztą jak cała scenografia), to jeszcze osłabia koncentrację widza, który z trudem obejmuje wzrokiem uczestników konspiracyjnego spotkania. W ten sposób w potoku wypowiadanych przez nich słów – efektownej potyczce dwóch znakomitych retorów, toną niemal niezauważone istotne zdania dysputy. Następnie proces Dantona. Padają ważne słowa, ważą się właśnie losy „trybuna ludowego” ówczesnej Francji, jak i samej rewolucji. Tymczasem Dantona i jego kompanów, bardziej niż ratowanie własnego życia i walki o idee, zajmuje zabawianie publiki przy „Do you really want to hurt me” Culture Club. Kpina? Raczej ponownie źle rozłożone akcenty: za dużo komedii, zbyt mało tragedii.
W końcu mamy coś, co Klata chętnie nazywa „mentalnym skreczem”, który zapewne ma za zadanie zmusić widza do refleksji, wywołać u niego jakiś rodzaj niepokoju. Oto po scenie kręcą się bez ładu i składu aktorzy. Wypowiadają jakieś niezrozumiałe kwestie. W tle przygrywa eksperymentalna „Revolution No. 9” Johna Lennona. Klimat jednej z sal szpitala psychiatrycznego. Ten sceniczny bełkot to zdaje się komentarz Klaty na temat istoty rewolucji, chociaż lepiej podsumowuje spektakl. Dwie pierwsze minuty mogą nas rzeczywiście przerazić. Dwie kolejne osłabiają ten efekt. Po następnych dwóch mamy już tylko ochotę zadzwonić do najbliższego placówki dla umysłowo chorych z prośbą o interwencję lub co najmniej kompres dla reżysera.
Spektakl ratuje gra aktorów. Najlepszy jest bez wątpienia Robespierre (Marcin Czarnik). Dzięki charakteryzacji i niemal bezbłędnej interpretacja roli – Czerniakowi udało się odtworzyć prawdopodobny stan, w którym znajdował się przywódca klubu jakobinów u skraju swoich dni na czele rewolucji. Z lekkim obłędem w oczach i zmęczeniem na twarzy – objawami rewolucyjnej walki, wzbudza lęk i współczucie. Naprzeciw niemu staje Danton (Wiesław Cichy). Jego kreacja jest równie wyrazista. Jako ulubieniec tłumów, a zarazem świetny demagog, zdający sobie sprawę jak silna jest jego pozycja, nie waha się jej wykorzystać do swych własnych celów. Na uwagę zasługuje też Bartosz Porczyk jako Desmoulins – nieustannie manipulowany publicysta, stojący u boku Dantona. Rozbraja on widzów swoją zniewieściałością i naiwnością. Intryguje jeszcze Wojciech Ziemiański w roli Saint-Justa. Stworzony przez niego portret faktycznego inspiratora wielkiego terroru w czasie Rewolucji Francuskiej, znakomicie wpisuje się w wyobrażenia o ludziach wpływających na procesy wielkich przemian z drugiego szeregu. Pełni swoich możliwości nie pokazały za to aktorki w rolach żon: Dantona – Louise (Anna Ilczuk) i Desmoulinsa – Lucile (Katarzyna Strączek). Trzeba jednak przyznać, że nie miały na to zbyt wielkich szans, gdyż ich partie nie były zbyt rozbudowane. Z podobnego powodu trudno ocenić grę Kingi Preis jako obłąkanej Eleonore-Marianny – symbolu rewolucyjnych wartości.
Wszystkie te błędy, o których mowa powyżej można by było wybaczyć, gdyby w spektaklu Klaty dałoby się dostrzec jakąś jego odważną tezę lub choćby jej namiastki. Tymczasem wszystko zdaje się jakieś znajome. Czy przed wejściem na scenę Dworca Świebodzkiego nie słyszeliśmy, że większość rewolucji to, najogólniej rzecz ujmując, jedna wielka blaga, za którą stoją ludzie wiedzeni żądzą spełnienia swych partykularnych interesów? Albo tego, jak wielką rolę odgrywają w nich media? Czy wreszcie, nie wiedzieliśmy o tym, że rewolucje odbywają się nie tylko na szczytach i wyłącznie w odniesieniu do władzy, lecz oznaczają także zmiany estetyczne, obyczajowe, mentalne? Najbardziej brakuje więc pogłębionej refleksji nad tematem, którego podjął się Klata. Reżysera tej klasy naprawdę na taką stać. Jego przedstawienie jest zaś jedynie wypowiedzią zbierającą wszystkie znane już, dotychczasowe poglądy innych. Biorąc to wszystko pod uwagę, po raz kolejny możemy przekonać się o trafności powiedzenia Dantona: „rewolucja, jak Saturn, pożera własne dzieci”. Kolejną jej ofiarą okazał się bowiem Jan Klata – samozwańczy buntownik i rewolucjonista polskiego teatru.
Krzysztof Lupiński